czwartek, 14 sierpnia 2008

Bieszczady, sierpień 2008


Dzień pierwszy

Przeróżne względy czasowo-ekonomiczne przegrały z potrzebą pomacania góry. A więc szybka decyzja i następnego dnia w nocy ruszamy. Ja wiedziałam, że tak będzie;) Noclegu szukamy jeszcze w dniu wyjazdu rano. Ze względu na zbliżający sie koncert "Bieszczadzkie anioły" nasze starannie wyselekcjonowane noclegi okazują się zajęte. Wreszcie pada na "Wichrowe wzgórza" w Strzebowiskach (niedaleko Wetliny). Niby ładnie, czysto, tanio, pani miła, w nocy cicho, ale okazuje się, że ciepła woda jest na bojler, a ten właścicielka włącza tylko wtedy, kiedy ma ochotę. Tak więc wracając zmęczeni i brudni z gór musieliśmy prosić panią o podgrzanie wody. Cóż, wszyscy goście płacili tyle samo za pokój, ale nie wszyscy mieli ciepłą wodę cały czas. A więc raczej nie polecam, bo w "Wichrowych wzgórzach" zawiódł człowiek, a nie sprzęt.
Po drodze do samej Wetliny warto zatrzymać sie na stacji benzynowej Orlen, przy której znajduje się restauracja (pyszne jedzonko), charakterystyczna jest drewniana antresola i wiklinowy niedźwiedź - okolice miejscowości Jawornik.
Zmęczeni po 12-sto godzinnej podróży i godzinie snu zdołaliśmy tylko odwiedzić klasztor w Komańczy - miejsce internowania Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Miejsce urokliwe, zadbane. Na parterze klasztornego budynku małe muzeum zawierające rzeczy w/w Osobistości (w rzeczywistości pokój kardynała był na piętrze, ale muzeum uczyniono na dole ze względów organizacyjnych). Zwiedzanie kosztuje dobrowolną składkę do puszki. Podobnie jest z toaleta, więc namawiamy do wrzucenia grosika, bo siostry na prawdę dbają o teren. Krotka ścieżynka tuż za klasztorem doprowadzi nas do figury Matki Bożej - na pamiątkę różnych doznanych cudów (o czym można poczytać na miejscu). Na uwagę zasługuje wiadukt, pod którym wjeżdża się na teren klasztoru (jest za nim parking).
Jeszcze tylko wodospad w Wetlinie (miły zakątek) i kolacyjka w Zajeździe Pod Połoniną (bombowe placki po bieszczadzku, naleśniki z jagodami). Polecamy, polecamy!!!

Dzień drugi

Wreszcie pora na góry. Witamy się z porankiem i znajomymi, których zabieramy ze sobą po drodze na szlak. Cel - Wielka i Mała Rawka, na deser Kremenaros (styk 3 granic: słowackiej, polskiej i ukraińskiej, miejsce ładnie oznaczone efektownym słupem). Godzina 8.00 rano, to dobry czas, aby być już na szlaku. Nie wszyscy uważają podobnie, więc jesteśmy pierwszymi turystami tego dnia na szlaku. Widoku, ani ciszy nie mąci żadna rozśpiewana wycieczka, ani piwosze. Szlak z wielkiej Rawki na Kremenaros jest dość męczący ze względu na wąską ścieżkę, która wiedzie wzdłuż granicy z Ukrainą. U celu spotykamy żywe dusze, a ich natężenie wzrasta wraz z naszym powrotem na dół. I tak mijamy kilkuletnie dzieci w sandałkach, niedzielnych sukieneczkach, ręce opadają na ludzką bezmyślność.
Czasu starcza jeszcze na to, by popołudnie spędzić w Solinie. Po drodze warto zatrzymać się przy starej dzwonnicy w Terce. Solina to specyficzna miejscowość o klimacie bardziej nadmorskiej miejscowości, niż górskiej. Największa w Polsce tama utworzyła jezioro. Są sprzęty wodne, plaża, rybki, które można poobserwować z tamy. Mnóstwo kramów, kramików, sklepików. Odradzamy restaurację Santa Barbara (w ślicznym budynku wystylizowanym na statek). Ceny porażające, zwłaszcza, że okazuje się, że płacimy za maleńkie dania (na które czekamy dłluuugo) w dodatku z surówką zdecydowanie nie pierwszej świeżości (a w tzw. filecie tkwi kość). Tu nawet toaleta jest płatna, także dla klientów restauracji. Radze omijać łukiem i to szerokim! Za to fantastyczne okazały się gofry w malej budce, na samym końcu tamy (wielkie, pyszne z dziką ilością owoców).
Wieczór spędzamy w Wetlinie. Urokliwa kawiarnia "Stare sioło". Pochłaniamy oscypki, ja raczę się rozmaitymi herbatkami o zawartości składników, których nie podejrzewałabym o możliwość występowania ich w filiżance herbatki:) Do tego cukier brązowy - przez co niektórych nazywany bursztynami;) Zaczyna grzmieć, błyski to nie flesze aparatu, pachnie. Pora wracać. Czas na sen w Bieszczadach:)

Dzień trzeci

Kropi. Mgła zaczepiła się o góry i tak jej dobrze, że nawet nie próbuje ruszyć dalej. Wybieramy króciutki szlak, tylko do Chatki Puchatka, schroniska bez prądu i bieżącej wody - klimat:) Za to herbatkę z miodkiem i cytrynką mają super. W ogóle wybór herbat, jak na schronisko spory. Stoimy w strugach deszczu łapiąc każdy widok, zależnie na ile tego widoku udzieli nam przesuwająca sie mgła lub chmura (hmmm...). Musi starczyć na cały rok. Bo w górach są źródła wody, ale nie tylko, może źródła spokoju, nie wiem czego, ale wiem, że to nasyca człowieka, nawet jeśli on sam nie wie, że tego potrzebował.
Parking przy szlaku jest duży, obsługuje go jeden człowiek, jeśli jest on zajęty sprzedawaniem foliowych ubranek dla turystów, spokojnie można wyjechać bez płacenia. Czekamy, płacimy i nie wiedzieć czemu sprawia nam to przyjemność;)
Został spory kawałek dnia, więc ruszamy do Sanoka. Obiad ze znajomymi w Karczmie (no bo jak nie można się spotkać w swoim mieście, to czemuż by nie w Bieszczadach?;) Deszcz leje się strumieniami, machamy na pożegnanie znajomym, przed którymi 16 godzin w pociągu. Kupujemy efektowne teletubisiowe foliowe wdzianka i pędzimy do Muzeum Zamkowego. Ceny przystępne (10 zł), w dodatku zniżka dla nauczycieli, robienie zdjęć (bez lampy) też kosztuje, ale warto. Podziwiamy ikony, z przewagą wizerunku Archanioła Michała. Zachwyca nas scena Sądu Ostatecznego. Pozdrowienia dla Pani z I piętra. No i wystawa Beksińskiego, artysty zamordowanego w 2005 roku. Gorszymy sie, brzydzimy, wreszcie zachwycamy. Nie marudzić, że muzeum, tylko będąc w Sanoku iść, iść. Jeszcze tylko przysiądziemy sie na chwilę do Dobrego Wojaka Szwejka (figura niedaleko rynku) i wracamy do Wetliny.









Dzień czwarty


Jest pięknie, słońce się zlitowało i wyszło do nas. Podjeżdżamy do Wołosatego, a stamtąd idziemy na Tarnicę. Droga błotnista., tworzą sie małe rozlewiska, A co tam, idziemy. Szlak pusty, czuje się trochę nieswojo, choć nie podejrzewam, żeby niedźwiedzie, albo rysie miały chrapkę akurat na nas. Na szczycie oprócz nas jeszcze tylko troje ludzi. Jest zimno, wieje silny wiatr. Nie wolno zapominać, że to góry, pogoda jest zmienna i trzeba być przygotowanym na zmiany aury. Góry są niebieskie. dobrze jest znowu popatrzeć na wszystko z góry:)
Decydujemy się ruszyć na Halicz, czekają nas malownicze widoki. Pięknie jest. Całość trasy zajmuje nam 7 godzin.











Dzień piąty

Wracamy do domu. Na małe zakupy wpadamy na Słowację, do miejscowości Svidnik. Po drodze mijamy liczne pomniki typu czołgi, samoloty...


niedziela, 20 lipca 2008

Ciechocinek, Raciążęk - zamek



18 lipca 2008

Ciechocinek, miejscowość uzdrowiskowa. Przekraczając granice miasta wkraczamy do oazy spokoju. Czas zwalnia i zaczyna sie snuć, a my razem z nim:)

W centrum miasteczka najważniejszy jest Grzyb - solankowa fontanna.

Następne w kolejce są Tężnie (I i II budowane w latach 1827-1828, pomysłodawcą był Stanisław Staszic), sztuk 3. Wejście na teren Tężni płatny (ok. 3zł - bilet dzienny), a zebrane fundusze służą renowacji tychże, więc pomimo, że bez większego wysiłku można tu wejść za darmo, dla dobra nas wszystkich kupmy bilecik. Na jedną z Tężni można wejść na górę (dodatkowo płatne, ale także symbolicznie i warto). Wokoło ławeczki, trawka, możliwość wypożyczenia czegoś na kształt rowerka, którym można objeździć alejki między tężniami. Do kupienia duży wybór soli kąpielowych o rożnych zapach i właściwościach.

Warto zobaczyć: kwiatowy zegar, kwiatowe dywany, zabytkowy kościółek.
W Parku Zdrojowym zaskoczą was klatki z pawiami, zagroda z ptactwem wszelakim, łabędzie śpiące pod parkową ławką, fontanna i uroczy mostek.
Warta uwagi jest romantyczna fontanna Jaś i Małgosia, muszla koncertowa i tuż obok Pijalnia Wód. Sama pijalnia raczej mało atrakcyjna, ale mieści się w cudnym, drewnianym budynku.
Niedaleko Grzyba restauracja Pod Grzybem, w której mamy jedyną i niepowtarzalną możliwość wypicia kawy ze szklanki. I to bez uchwytu:))) Na jedzonko czeka sie dość długo, ale nagroda jest za to przepyszna i zaskakująca, polecamy serową fantazje i karkówkę w miodzie (pamiętajcie, że nazwa to nie wszystko;))

Bryczki, meleksy krążą tam i z powrotem. Jest miło i sympatycznie, wszyscy są mili i sympatyczni:))






Niedaleko Ciechocinka jest Raciążek - zamek. W zasadzie tylko ruiny zamku. Dojazd oznakowany, parking, do samych ruin prowadzi krótka, ładna alejka.

wtorek, 15 lipca 2008

ZOO Gdańsk Oliwa, Westerplatte


28 czerwca 2008

Gdańsk-Oliwa ZOO.
ZOO ma dogodny parking, jest czyste, zadbane. Bilet: 9zł. Dużo zwierząt, ławeczki, alejki, sklepiki z pamiątkami, budki z jedzeniem. Nawet z małymi dziećmi można spędzić bardzo miły dzień. Można zrobić sobie przejażdżkę wesołą kolejką. Na terenie jest także plac zabaw i mini Zoo dla dzieci, gdzie można karmić kozy.
Wychodząc z ogrodu nie zapomnijcie zajrzeć do kondorów - są po drugiej stronie ulicy od parkingu, więc wiele osób ich nie zauważa.

Westerplatte.
Dwa parkingi - ten bliżej pomnika jest tańszy. Trzeba uważać, żeby niechcący nie zawędrować na zakazane tereny wojskowe;)
Ku pamięci - trzeba zobaczyć.

Grunwald - inscenizacja bitwy



12 lipca 2008

Grunwald.
Na wycieczkę warto wybrać się dużo wcześniej, niż przewidywany czas rozpoczęcia inscenizacji. dobrze być ok 4 godziny przed i czas ten poświecić na zwiedzenie terenu, okolicznych kramików, degustację i zakup trunków i swojskiego chleba na liściu chrzanowym:) około dwie godziny przed można już zajmować miejsca wokół placu, na którym już w tym czasie zaczynają sie gromadzić rycerze, co jest nie mniej efektowne, niż sama bitwa.
Nie wierzcie też pierwszemu napotkanemu parkingowemu tuż przy wjeździe do wsi, że dalej już nie ma wolnych miejsc na parkingu - są, są;)
Rozczarowanie to zapowiadana Msza św. w rycie trydenckim w oprawie średniowiecznej. Msza była, ale bez oprawy, zdecydowanie bez oprawy:(
Poza tym klimat był (także ten pogodowy, słońce grzało jak szalone - karetka krążyła tam i z powrotem, gdyż nie wszyscy pomyśleli o nakryciu głowy i napojach w tak upalny dzień), miodek pitny był, rycerze byli, rycerskie i w przystępnej cenie jadło było:) Warto! A nawet trzeba tam być.

poniedziałek, 14 lipca 2008

Radzyń Chełmiński, Golub Dobrzyń - ZAMKI


5 lipca 2008

Zamek krzyżacki w Radzyniu Chełmińskim (1234r. uznawany za datę budowy) widoczny jest już z drogi. Bilet ok. 8 zł. jest co oglądać, zamek dość dobrze zachowany. W dawnej kaplicy z fantastycznymi otworami okiennymi przygotowana jest wystawa miniatur okolicznych zamków, narzędzia tortur itp. estetycznie prezentowane elementy.

Obsługa nie narzucając się dba, abyśmy nie pominęli żadnego pomieszczenia zamku. w piwnicach urokliwe kolumny, kartonowe makiety rycerzy. Wrażeń dostarcza wejście na wieżę Uwaga! wyjście na sam szczyt przypomina bardziej mysią norkę, niż drzwi;) ale przetestowane, osobniki powyżej 90 kg także dają radę;) . Bardzo przyjemnie.

Dalszy cel podróży to Golub Dobrzyń i Wielki Turniej Rycerski. Zamek budowany w latach 1239-1306 jako warownia gotycka, następnie przebudowany przez Annę Wazównę w styl późnego renesansu. Płacimy już za sama możliwość wjazdu do miasta i zaparkowania na skraju ulicy. Płacimy także za wejście na dziedziniec zamku - 20 zł!, plus za wejście na zamek - 10 zł! Zwiedzanie zamku z "przewodnikiem" zaczyna się od włączenia filmu, pani "przewodnik"na ten czas znika, następnie przebiegamy przez kolejne komnaty, gdzie "przewodniczka"wypowiada luźne informacje na temat eksponatów, właściwie rzuca hasłami. Nędza jednym słowem. Toalety - żenada. Kramiki nieliczne i skromne, mały wybór czegokolwiek do jedzenia za to ceny grubo przesadzone. Turniej wygląda efektownie, wiadomo, rycerze, choć samo ogłoszenie wyników, mieszanie nazwisk przez ogłaszającego werdykt sprawiło, że zakończenie było mało atrakcyjne. Wreszcie po dłuuugim (kłopoty z zebraniem drużyny i problemy techniczne) opóźnieniu nastąpił pokaz drużyny z Ukrainy "okraszony" śpiewami piosenek włoskiego tenora operowego w towarzyszeniu podrygujących rycerzy...hmmm...
Ogólnie niby ładnie, niby ciekawie, ale jakoś bez ducha tamtych czasów...